Wiersze
PODRÓŻ
Wyruszam w długą podróż. Do ciepłych krajów.
Tu krople wciąż spływają po grzbietach dachów.
Wiatry w szczelinach wyją. Obłęd narasta.
Jestem we mgle pogrążona. Jak większość świata.
We mgle, w której nocami lęgną się demony.
Wciąż za bardzo pamiętam twój głos, zapach i dotyk,
żeby tutaj pozostać. Żebrząc modlitwy układam,
czas na ratunek wzywam choć wiem, że on mnie zniszczy.
Cierpliwie jak morfina.
CZAS
Jesień jak zakazana miłość.
W szeleszczących liściach
więcej nadziei niż pożegnań.
Jeszcze tak daleko nie wędrowałam
żeby odnaleźć siebie.
Klepsydrę można odwrócić
i patrzeć jak ziarenka piasku
przesypują się od nowa
JESIEŃ. Milanówek: Starodęby
Nie przyzwyczajała nas do siebie,
nie nadchodziła pomrukując z oddali.
Jednej nocy otuliła nas mroźnym oddechem,
który zerwał wszystkie liście z drzew,
a z żywych wyssał nadzieję.
Dęby jak szamani wznoszą do nieba splątane gałęzie.
Modlą się o łagodną śmierć dla świata
W GÓRZE
W wierszu o tobie i o mnie muszą latać ptaki.
Wznoszenie opadanie na ciepłych falach oddechów
W mroku rzeźbisz pieszczotą jasne ciało kochanki.
Czy w podarowanym nam od losu czasie możemy śnić
o tym samym? Lecimy nad miastem.
Ziemia pachnie inaczej niż wszystko dotychczas.
W dole neony życia pulsują i drgają jak jazz Tomasza Stańki
Tramwaje iskrzą, zgrzytają na zakrętach Czasu.
Nie wierzę w Przeznaczenie to raczej Przypadek
Albo coś jeszcze innego, czego nie rozumiem.
Rozświetlasz mnie od środka i palców płomienie
gasisz na moim brzuchu. Boże widzisz i nie grzmisz?
Boże stworzeń kruchych. Istot marnych i głupich
Obejdź się z nami łagodnie. Kochamy. Żyjemy.
LIST Z JASTARNI DO VAN GOGHA
Port w Jastarni jest mały.
Z jednej strony statki i zapach nieświeżych ryb,
z drugiej połatane kutry rybackie – dziecięce łódki
niebieskie jak niebo i żółte jak piasek w słoneczne dni.
Na każdym miniaturowa kabina najwyżej na jedną osobę.
Na drewnianych tabliczkach zaklęcie „Bóg z nami”
– ile sztormów pozwoliło przetrwać?
Pokochałbyś to miejsce panie Van Gogh
choć z rodzinnej północy uciekłeś na południe do Francji.
To Holandia, do której dodano kolor – mówiłeś
patrząc na winnice na stokach, gaje oliwne
i przejrzyste niebo.
W Jastarni jest jasno. Światło i woda.
Między Zatoką a otwartym morzem,
można przejść nawet w dziesięć minut.
Mógłbyś malować rybaków o surowych ruchach
i ich dzieci z niepokojąco białymi włosami.
Mógłbyś malować mewy – krzykliwe towarzyszki ludzi
albo języki słońca na Zatoce.
Po jakimś czasie wpisałbyś się
ze swoimi sztalugami w krajobraz portowy
jak teraz ja z twoimi Listami do brata.
Starajmy się polubić nasz los
taki jaki jest – pisałeś do Theo
w połowie pastor, w połowie artysta.
Grudy ziemi, żółta trawa, miękkie zboże,
drzewa migdałowca oblepione różem kwiatów,
mięsiste słoneczniki, cyprysy, ascetyczne wnętrza pokoi,
listonosze, szewcy, urodziwe Artezjanki.
Kawą, absyntem i szaleństwem uzyskałeś odpowiednie żółcie.
W miejscowych burdelach znieczulałeś smutek,
nierozważnie wydając niewielką pensję od brata.
Chciałeś wierzyć, że choroby czasem leczą.
Wiedziałeś, że samotność zabija?
A FORCE DE LA NATURE
Być jak perz
Wcisnąć się w każdy szczegół muru,
w każdą szczelinę,
w każdy fragment krajobrazu.
Wieczny i niemy
z korzeniami rozrośniętymi
w wielu kierunkach
Mieć jego siłę,
jego wolę trwania.
Odwagę wzrastania
mimo naderwanych części
LUBIĘ O TOBIE MYŚLEĆ
Lubię o tobie myśleć. Idziesz wąwozem miasta
Z samotnością jak gazetą zwiniętą pod pachą.
W mglistym świetle pomarańczowej latarni
tańczą liście. Dziki jest dzisiaj wiatr.
Spaliśmy jeszcze kiedy na środku zatłoczonej ulicy
Wyrosły dwa drzewa. Ty i ja.
Mówisz, że miłość nie zawsze jest smutna.
Miłość jest dzika. Jak wiatr.
NIE MOGĘ SPAĆ KOCHANY
Nie mogę spać kochany. Widzę stojąc w oknie
nad facjatkami wtulonymi w głęboką czerń nocy,
po bordowych dachach trzypiętrowych kamienic
spacerują kobiety z twoich snów wyrwane. Nagie.
Jak koty milczące. I blade jak księżyc.
Kto jeszcze je tu widzi? Czy teraz powrócą
w objęcia mężczyzny, który je wywołał?
Boginie snów, kochanki, co znikają rano
zostawiając zapach rozsypanych włosów
na poduszce. Na powiekach. Na czubkach
odrętwiałych palców.
W PROSTOKĄCIE
W prostokącie szpitalnego okna
jak w obciętym kadrze
drzewa – zapałki w równych rzędach
bez korzeni i koron
bez początku i końca
każdy dzień sterylny
jak obojętność.
W prostokącie istnienia
tu i teraz
ważne jest tylko
moje ciało.
Czas – stukot butów pielęgniarek.
Ludzie się rodzą
Ludzie umierają
HOMO VIATOR
Dla P.
Boga nie możesz obrazić. Nawet jeśli próbujesz roztrzaskać się o mur terenowym samochodem.
Choć jak widać łatwiej powierzyć sprawę publicznym szpitalom.
Zabrałeś ze sobą wiersze. Akurat wiersze chciałbyś ocalić.
Ale dzisiaj świat jest niechętny poetom; są monochromatyczni.
Za często myślą o przemijaniu. Za życia dopominają się o uwagę, występując w prowincjonalnych domach kultury.
Tu gdzie Ciebie nie ma – na Nowym Świecie, na Krakowskim Przedmieściu, na Powiślu, na Mokotowie,
we wszystkich tramwajach 33 – powoli znikają twoje ślady. Kieliszki już umyte albo zbite.
W szklance pleśnieje niedopita kawa.
Zniknęło odbicie potarganych włosów w szybach miasta.
Łuk pleców, gdy pochylony nad kartką szarpiesz kolejne wersy poematu.
Podobno tych co w drodze nie można zatrzymywać.
Na Facebooku zastukałeś w dniu swoich urodzin. Jak wygasła gwiazda, której światło wciąż błądzi we wszechświecie.
Patrzę w lustro – mój strach ma teraz twoje oczy.
Boga nie można obrazić. Na pewno nie brakiem nadziei.